Historia o tym jak naiwni obywatele i aktywiści zachęcają rząd by zabrał nam więcej pieniędzy

Od niemal pół roku trwa ofensywa antyalkoholowa w naszym kraju. Toczy się intensywna debata o nocnej prohibicji, zakazywaniu sprzedaży na stacjach paliw, próbuje się pokazać, że alkohol w Polsce jest zbyt łatwo dostępny (za czym nie przemawiają oczywiście dane). Nie kwestionuję problemów, które powoduje alkohol w społeczeństwie, bo oczywiście powoduje. Nikt za to nie zadaje pytania, skąd nagle z kwartału na kwartał jednym z głównych problemów kraju stał się alkohol? Produkt, którego sprzedaż konsekwentnie od kilku lat w naszym kraju… spada.
Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie trzeba przenieść się w czasie do mrocznych czasów covidowych. Gdy w 2021 roku całość podatkowej debaty publicznej zogniskowana była wokół złych pomysłów pakietowanych w tzw. Polskim Ładzie, ówczesny rząd wprowadzał coś ze wszech miar godnego pochwalenia. Była to tak zwana mapa akcyzowa, czyli plan podwyżek stawek na alkohol oraz wyroby tytoniowe. Akcyza miała rosnąć o 5% na pierwszą i 10% na drugą kategorię produktów każdego roku, poczynając od 2022, a na 2027 kończąc. Mechanizm uczciwy, zbieżny z celami prozdrowotnymi rządu, niepowodujący wzrostu szarej strefy, a przede wszystkim przewidywalny dla konsumenta oraz firm z branży alkoholowej czy tytoniowej.
Gdy w tym roku, nowy rząd zauważył, że w budżecie na 2025 rok brakować będzie około bagatela 290 mld zł, pieniędzy zaczęto szukać wszędzie (oszczędności już niekoniecznie, ale to inna historia). Postanowiono zatem wziąć młot i rozbić umowę społeczno-rynkową z 2021 roku o podwyżkach akcyzy na tytoń. I tak w 2025 r. stawka akcyzy w przypadku papierosów wzrośnie o 25 proc., w 2026 r. o 20 proc. i 2027 r. o 15 proc. W przypadku tytoniu do palenia podwyżka wyniesie już 38 proc. w 2025 r, na wyroby nowatorskie (podgrzewacze) o 50 proc. a papierosy elektroniczne o 75 proc.! To nie jest kosmetyczna zmiana reguł gry. Ale zmiana przeszła o dziwo pod dość pobłażliwym nosem opozycji, mediów i obywateli. Ci ostatni zresztą nawet to popierają. 53 proc. Polaków jest zdania, że papierosy i wyroby tytoniowe w naszym kraju powinny być droższe – tak wynika z sondażu IBRiS dla Radia ZET. Inaczej sprawa ma się z popsuciem mapy podwyżek dla alkoholu.
Rozmiękczanie serc i umysłów naszych
Dostępność ekonomiczna alkoholu w naszym kraju wbrew para-tezom aktywistów nie przekłada się na spożycie. Rzekoma plaga sklepów monopolowych też nie powoduje, że Polacy piją więcej. Są rozsądni i piją mniej. Jesteśmy także przeciętniakami w Europie jeśli chodzi o spożycie trunków procentowych. Rząd nie chciał zatem prowadzić wojny na dwóch frontach i umówionych wzrostów stawek akcyzy na alkohol nie ruszył. Przynajmniej w tym roku. By móc to zrobić z mniejszą szkodą polityczną, najlepiej najpierw ofiarę znieczulić. Ofiarą jest obywatel, na którego kieszeń fiskus poluje.
Rządowi głupio jest tak po prostu drastycznie podwyższyć ceny alkoholu w kraju, w którym panuje inflacja, drożeje prąd, ludzie psioczą, że nie powstaje CPK, a opozycja podlana sukcesem Trumpa napina muskuły. Źle to by wyglądało, a kolejne wybory wbrew pozorom już niebawem. Trzeba zatem przekonać ofiarę by sama oddała swoje pieniądze. W rozmiękczeniu serc i umysłów naszych do pomocy stanęli liczni aktywiści (nazywający siebie proobywatelskimi). Dawniej rządowi pomagał Kościół Katolicki, tępiąc z ambony rozpicie narodu. Gdy aktywiści osłabili Kościół, sami weszli w jego ornat by z ambon Instragrama i Tweetera grzmieć na naród, że zatraca się w grzechu nieumiarkowania w piciu. Niektórzy robią to z politycznego pragmatyzmu.
Darmowa antyreklama alkoholu to prezent dla rządu na przyszły rok. Sam zresztą dostarcza tła narracyjnego w postaci pomysłów o nocnej prohibicji, zakazie sprzedaży na stacjach benzynowych czy opakowaniami w postaci alkotubek, czyli cytując konstytucyjnego Marszałka Sejmu RP – „złem w czystej postaci”.
Biznes biznesowi biznesem
Wracamy do historii, bo w niej znajdziemy także niespodziewane smaczki. Otóż do walki z alkoholem włącza się… sam alkohol. I to nie w ramach swojej strategii ESG. Od dobrych kilku lat trwa w naszym kraju wojna branżowa między producentami wódki a browarami. Ci pierwsi konsekwentnie próbują udowodnić, że piwo w Polsce jest nieproporcjonalnie nisko „oakcyzowane” w stosunku do napojów wysokoprocentowych. Także i oni nie mają racji, bo polskie stawki akcyzy na piwo należą do jednych z najwyższych w naszej części Europy. Są wyższe niż w sąsiednich Niemczech, Czechach czy Słowacji. Polska jest drugim pod względem wielkości wpływów płatnikiem piwnej akcyzy w Europie (po Francji). Do budżetu polskiego wpływa z tytułu akcyzy od piwa więcej niż do budżetu niemieckiego, gdzie piwo to niemal napój narodowy.
Nie wnikając w dalsze w szczegóły, do oddziałów narracyjnej wojny przeciw alkoholowi, swój korpus dostawiają eksperci mówiący, że to piwo jest najgorszym z alkoholi, cudownie przemilczając sprawy wódki.
I tak w minionych dniach, pewna influencerka walcząca o asystencję osobistą dla osób z niepełnosprawnościami (jeden z obiecanych 100 konkretów) odprawiona przez rząd z kwitkiem „nie mamy na to pieniędzy”, ruszyła w poszukiwaniu brakujących miliardów i znalazła je w wybranej przez siebie branży.
Z grupą zapaleńców, przyjaciół, ekspertów znaleźliśmy źródło finansowania: potrzebujemy dodać 60 groszy akcyzy do butelki piwa, których sprzedaje się dziennie 16 mln.
Jeden prosty trik – podnosimy podatek o 100% i mamy miliardy! To nic, że to oznacza kolejne spadki wolumenów produkcji, zwolnienia ludzi, zamykane browary i… zwiększenie spożycia wódki. Czekam na aktywistów, którzy z grupą zapaleńców, przyjaciół i ekspertów przyjdą z pomysłem objęcia akcyzą instagramerek, influencerek i youtuberów. W końcu ci aktywnie tworzą social media. A od social mediów uzależniają się dzieci. W efekcie mamy epidemię problemów ze zdrowiem psychicznym najmłodszych. A na ich leczenie potrzeba pieniędzy w budżecie państwa. Niech zapłacą ci co na tym zarabiają. Tak! Propagowana przez influencerów logika wychowawczej roli państwa wskazuje, że wy będziecie kolejni. Także strzeżcie się, bo rewolucja w końcu dzieci własne zjada.
Pozabijamy się w imię władcy
Na zawołanie władcy, na zburzenie murów przewidywalności prawa czekają już liczne oddziały naszych polskich ajatollahów, aktywistów, czy lobbystów. W końcu jak pisał Terry Pratchett:
władcy nie mają broni ani armii. Mają tylko ludzką głupotę i gotowość poddanych, by umierać za ich kaprysy.
Koniec końców na wojnie zawsze wygrywają elity rządzące. Tak będzie i w tym przypadku. A rozemocjonowany przez kaznodziejów purytanizmu tłum jest gotów skoczyć sobie do gardeł, by wzajemnie wyrżnąć swoje kieszenie i portfele. A gdy kurz opadnie, wszyscy powiemy sobie: po co nam to było? Tylko na tym straciliśmy.