Komentarze I Analizy

Prof. Ancyparowicz: Bank centralny powinien dbać o stabilność cen i wspierać wzrost gospodarczy

Bank centralny powinien nie tylko interesować się inflacją

Hiperinflacja pojawia się tylko w ekstremalnych warunkach: wojna, złe zarządzanie, szokowe przejście od gospodarki nakazowo-rozdzielczej do rynkowej. Epizody wysokiej inflacji są również stosunkowo rzadkie, większość z nich wywołały czynniki niemonetarne, natomiast niezmiernie rzadko – ekspansywna polityka pieniężna – twierdzi prof. Grażyna Ancyparowicz.

Filip Lamański: Zacznijmy od pytanie pozornie łatwego. Czym jest inflacja?

Prof. Grażyna Ancyparowicz: Inflacja może być najogólniej zdefiniowana jako spadek siły nabywczej pieniądza. Jednak, nie tylko potocznie, ale także w polskiej ustawie zasadniczej, mówi się o spadku wartości pieniądza, a nie o jego utraconej czy zmniejszonej sile nabywczej.

Dlaczego tak się mówi? To jakaś tradycja?

Można tak powiedzieć. Wartość pieniądza to pojęcie, które ma stary rodowód, bowiem od zarania dziejów aż do 1976 r. pieniądz, niezależnie od formy w jakiej występował, miał faktycznie, bądź prawnie określoną wartość odpowiadającą wagowo zawartości kruszców – początkowo srebra, a potem złota. Ta więź na przestrzeni ponad dwóch tysięcy lat słabła coraz bardziej, czego wczesnym przejawem był wzrost cen towarów i usług motywowany obniżaniem zawartości szlachetnych metali w monetach. Ten proces trwał aż do momentu zastąpienia pieniądza posiadającego endogeniczną wartość najpierw fiducjarnym pieniądzem papierowym, a następnie pieniądzem papierowym nam współczesnym, posiadającym jedynie wartość egzogeniczną, nadawaną z mocy prawa przez emitenta waluty – czyli bank centralny.

Jak doszło do tak znacznej transformacji formy pieniądza?

W średniowieczu i czasach nowożytnych, zmniejszanie wagi monet, czy pogarszanie jakości stopu, zwiększało masę cyrkulujących pieniędzy, ale zarazem wywoływało drożyzynę, prowadząc do deprywacji materialnej szerokich kręgów społeczeństwa. Ówcześni badacze tłumaczyli to zjawisko wzrostem liczby „spodlonych” monet w obiegu (pieniądza transakcyjnego) przy równoczesnej tezauryzacji monet pełnowartościowych. Owym niecnym praktykom bankierów posiadających przywilej emisyjny starali się przeciwdziałać etycy i moraliści, nawołując do stabilizacji wartości bitego pieniądza. Było to mrzonką, choćby z uwagi na ograniczoną dostępność kruszców i coraz szybszy rozwój rynku towarów, w których wymianie pośredniczył ów „spodlony” pieniądz. Rangę pieniądza transakcyjnego doceniono jednak dopiero w epoce wielkich odkryć geograficznych. Zaczęto wtedy postrzegć pieniądz jako siłę motoryczną rozwoju gospodarki i wzrostu dobrobytu mieszkańców; ten sposób myślenia charakteryzował zafascynowanych złotem bulionistów i merkantylistów dążących wszelkimi sposobami do nadwyżki w eksporcie. Paradoksalnie, u progu ery Oświecenia, lepiej od Adama Smitha, Davida Ricardo i innych epigonów ekonomii klasycznej, rozumiał rolę pieniądza John Law, twierdząc, że w miejsce złota i srebra można podstawić pieniądze papierowe zabezpieczone regaliami. Niestety jego eksperymenty doprowadziły do finansowanych kredytem gigantycznych spekulacji akcjami kompanii Missisipi, a spekulacje do jednej z największych w dziejach katastrofy ekonomicznej, tak wielkiej, że na kilka pokoleń zgasło zaufanie Europejczyków do jakiegokolwiek pieniądza fiducjarnego.

Kiedy to zaufanie powróciło?

Nie powróciło, było wymuszone dyktaturą. Pieniądz papierowy, w formie asygnat, wszedł masowo do obiegu w czasie rewolucji francuskiej, rozpowszechnił się podczas amerykańskiej wojny secesyjnej, w Polsce pojawił się w okresie Powstania Kościuszkowskiego. Był to pieniądz emitowany przez skarb państwa na potrzeby finansowania armii, bezwartościowy substytut pieniądza kruszcowego. Co gorsza, brak mechanizmów kontroli emisji skutkował tak gwałtownym spadkiem siły nabywczej papierowej waluty, że pojęcie drożyzna wydawało się nieadekwatne dla tego procesu.

Skoro nie „drożyzna” to co?

Pojawił się zapożyczony z łaciny termin oznaczający nadymanie, nadmuchiwanie – „inflacja”. Użył go w 1864 r. Aleksander Del Mar publikując A warning to the people: the paper buble; na okładce tego dzieła widniał balon tak mocno napięty, jakby miał za chwilę eksplodować, wyrzucając w powietrze bezwartościowe asygnaty i banknoty. Jednak te surogaty pieniądza przetarły szlak dla radykalnej zmiany systemów pieniężnych; wykorzystano przy tym wcześniejsze doświadczenia brytyjskie, polegające na tym, że pieniądz papierowy miał wiarygodny złoty parytet. Pod koniec XIX wieku pojawił się pierwszy międzynarodowy system walutowy – Gold Exchande Standard, który – pozornie – był nie do podważenia i przez wiele lat dobrze pełnił swoje funkcje, wspierając handel i rozwój gospodarki. Tak było do wybuchu pierwszej wojny światowej, która utrwaliła funkcje transakcyjne pieniądza papierowego w społecznej percepcji. O pamflecie Del Mara przypomniano sobie nieco później, gdy w zrujnowanej Europie nastąpiła eksplozja cen, a kilka lat po niej Wielka Depresja ogarnęła niemal całą gospodarkę światową. W tych okolicznościach adekwatnym określeniem dla galopujacych cen zapomniane słowo: „inflacja” trwale zyskało sens ekonomiczny. Współcześnie, termin ten wzbogacony o różne przydomki – hiper, galopująca, pełzająca, uporczywa, umiarkowana – pojawia się nie tylko w naukowych i popularnonaukowych wydawnictwach, ale także w polityce, mediach, a nawet podczas rodzinnych i towarzyskich biesiad.

Teraz należy zadać więc kolejne pozornie łatwe pytanie. Czym wobec tego jest cel inflacyjny?

Cel inflacyjny, to taki poziom wzrostu cen detalicznych w skali roku, który arbitralnie jest uznawany za optymalny w danych warunkach.

Skoro inflacja jest stosunkowo młodym terminem, to podobnie jest z „celem inflacyjnym”?

Tak, rodowód tego pojęcia jest stosunkowo świeżej daty. Współczesny pieniądz powstaje w wyniku zaciągania zobowiązań banku centralnego wobec posiadaczy banknotów i bilonu oraz w następstwie udzielania kredytów i pożyczek przez banki komercyjne i inne instytucje monetarne. Kreowany w systemie bankowym, pieniądz kredytowy nie ma żadnej samoistnej wartości, toteż niedostosowanie jego ilości do potrzeb gospodarki narodowej zawsze wywołuje mniej lub bardziej gwałtowne zmiany cen. Jeśli akcja kredytowa jest zbyt mała w stosunku do podaży towarów i usług mamy deflację, w przeciwnym wypadku – inflację. Deflacją (choć jest poważnym zagrożeniem dla gospodarki) na co dzień mało kto się przejmuje, natomiast inflacja drenuje kieszenie konsumentów i jest szybko zauważana. Warto przy tym odnotować fakt, że i deflacja i inflacja tylko sporadycznie mają źródła w wadliwej polityce monetarnej. Przeważnie ich pierwotną przyczyną są pękające bańki spekulacyjne na kapitałowych rynkach, albo szoki podażowo-popytowe w realnej sferze gospodarki.

Mówi się, że minister finansów jest bardziej niż bank centralny tolerancyjny wobec inflacji.

Trochę w tym powiedzeniu jest racji, ale nie do końca. W przypadku, gdy brakuje skutecznej kontroli procesu kreacji pieniądza i sterowania płynnością banków komercyjnych, inflacja bywa traktowana przez administrację państwową jako skuteczna metoda zasilania budżetu. Dlatego, z reguły w założeniach do ustawy budżetowej, inflacja jest prognozowana na poziomie nieco niższym niż w projekcjach banku centralnego czy innych ośrodków prognostycznych. Lapidarnie motywacje ministrów finansów ujął Milton Friedman: „Inflacja jest tą formą podatku, który narzucić można bez ustawy”. Jednakże wysoka, uporczywa inflacja świadczy nie tylko o niekompetencji polityków, ale może mieć nieobliczalne skutki. Jak pisał Ernest Hemingway „Pierwszym lekarstwem dla źle zarządzanego państwa jest inflacja, drugim zaś wojna. Oba przynoszą chwilową poprawę koniunktury; oba prowadzą do trwałej ruiny”. Dlatego przeciwwagą dla rozrzutnego nad miarę rządu, a w szczególności dla nieudolnego ministra finansów, jest niezależny bank centralny, wyposażony w instrumenty ograniczające kreację pieniądza w systemie bankowym. To jednak nie zawsze wystarcza. Ograniczanie akcji kredytowej i kreacji pieniądza może wepchnąć gospodarkę w długotrwałą recesję, ale nie stłumi inflacji generowanej – najogólniej rzecz ujmując – czynnikami niemonetarnymi. Wtedy mamy stagflację.

Cel inflacyjny większości banków centralnych wynosi obecnie 2%, w Polsce 2,5% z możliwością odchyleń o +/- 1 pkt. proc. Powiedziała Pani, że cel inflacyjny to wartość arbitralna. Skąd pochodzą te wielkości?

By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wrócić do 1944 r., gdy w Bretton Woods zawarto porozumienie, na mocy którego w globalnym systemie monetarnym kluczową rolę pełnił dolar amerykański wymienialny na sztaby złota według sztywnego parytetu. Krach tego systemu w latach 70. minionego wieku oznaczał definitywne zerwanie więzi pieniądza papierowego z kruszcem, czemu towarzyszyła długotrwała recesja wraz z podwyższoną inflacją. Winą za zły stan gospodarki obarczono interwencjonizm państwa i jego teoretyczne zaplecze – keynesistów. Popularność zdobyła – mało przedtem znana, choć istniejąca od lat 30. XX wieku, nawiązująca do leseferyzmu i dorobku szkół matematycznych – szkoła chicagowska. Jej prominentny przedstawiciel, a zarazem twórca doktryny monetarystów – Milton Friedman – uważał, że „inflacja zawsze i wszędzie jest zjawiskiem pieniężnym”, toteż można ją skutecznie kontrolować utrzymując tempo wzrostu agregatów pieniężnych M1 i M2 na poziomie nie wyższym niż 2-3 procent rocznie. Abstrahował przy tym od faktu, że – w przeciwieństwie do eleganckich i sofistycznych ujęć modelowych – w zaawansowanym technologicznie środowisku finansowym popyt na pieniądz zmienia się w czasie i przestrzeni, zatem stała stopa wzrostu jakiegokolwiek agregatu pieniężnego nie zapewnia automatycznie stabilności cen, a – jak dowiodły tego badania empiryczne – postulat, aby nie zważając na okoliczności uparcie dążyć do celu inflacyjnego – jest szkodliwy dla realnej gospodarki i wcale nie skraca dystansu między rzeczywistym a pożądanym tempem wzrostu cen. Czasem nawet dystans ten wydłuża.

Czyli mamy cel inflacyjny, który często broniony jest jak niepodległość, ale de facto nie ma ku temu uzasadnienia?

Na razie nikt nie odważył się na pogłębioną krytykę monetarystów ani rezygnację z celu inflacyjnego jako drogowskazu dla polityki monetarnej, chociaż Friedman pod koniec życia miał wątpliwości co do słuszności swej doktryny. On sam tylko pośrednio przyczynił się do tego, że na przełomie XX i XXI wieku utrzymywanie rocznej dynamiki cen konsumpcyjnych na poziomie 2% stało się „ekonomiczną religią” oraz „globalną normą” bankowości centralnej. Ponoć wielkie zasługi na tym polu miał Donald Brash, prezes banku centralnego Nowej Zelandii (Reserve Bank of New Zealand – RBNZ). Po głębokim kryzysie jaki dotknął ten kraj w latach 80., Brash w porozumieniu z ministrem finansów, ogłosił w 1988 r. program naprawczy, w którym zobowiązał się do powstrzymania galopady cen: two percent two percent to ninety-two. Od tego czasu dążenie do celu inflacyjnego na poziomie 2% „stało się mantrą, powtarzaną bez końca każdemu, kto chciał słuchać”. Nieliczni, którzy mieli odmienne zdanie, szybko ulegli presji otoczenia.

Wszystkie banki centralne dążą do utrzymania inflacji na z góry określonym poziomie?

Nie, choć Europejski Bank Centralny, a także inne banki centralne działające w ramach Europejskiego Systemu Banków Centralnych przyjęły w swojej polityce pieniężnej jako dominującą – strategię celu inflacyjnego. Trzeba jednak pamiętać, że cel inflacyjny nie jest ani normatywny, ani wyznaczony raz na zawsze, lecz ustalany rokrocznie w założeniach polityki pieniężnej. W zależności od konkretnej sytuacji i przyjętych priorytetów banki centralne przyjmują różne strategie, a każda z nich ma swoje pozytywne i negatywne strony. Na przykład, w latach 30. XX wieku bank centralny Szwecji realizował strategię stabilizacji cen, w latach 70. i 80. XX główne banki centralne przyjęły strategię kontroli akcji kredytowej, którą nadal kierują się banki centralne kilku państw afrykańskich i azjatyckich. W naszym regionie niektóre banki centralne (zwłaszcza w krajach o stosunkowo niewielkim potencjale ekonomicznym, takich jak choćby Czechy czy Węgry) dążą do stabilizacji bądź kontroli kursu swej waluty. FED realizuje strategię, w której największy nacisk pada na utrzymanie wzrostu gospodarczego i niską stopę bezrobocia, zaś mniejszy – na utrzymanie względnie stabilnych cen.

Czy banki centralne powinny uparcie dążyć do celu inflacyjnego, nie zważając na koniunkturę?

Oczywiście, że nie. Przynajmniej jeśli mamy na uwadze banki centralne krajów należących do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zgodnie z art. IV statutu MFW każde państwo członkowskie powinno dążyć do wspierania uporządkowanego wzrostu gospodarczego „z rozsądną stabilnością cen”, biorąc pod uwagę zarówno sytuację wewnętrzną, jak i uwarunkowania zewnętrzne. Nie ma tu mowy o żadnym celu inflacyjnym. Również w polskim systemie prawnym, ustawa o Narodowym Banku Polskim nakłada na nasz bank centralny obowiązek dbałości o wartość złotego, nie ma natomiast wymogu dążenia – bez względu na okoliczności – do arbitralnie ustanowionego na potrzeby horyzontalne polityki pieniężnej celu inflacyjnego! Ta sama ustawa nakazuje bowiem wspieranie polityki gospodarczej rządu, w taki sposób i takimi narzędziami, aby nie było to przeszkodą w realizacji celu podstawowego, czyli troski o względnie stabilną siłę nabywczą polskiego pieniądza.

Dlaczego więc, tak wielu ekonomistów uważa, że z inflacją należy walczyć utrzymując stopę referencyjną powyżej rocznej dynamiki cen, nie bacząc na skutki takiej polityki dla realnej sfery gospodarki?

Mit realnie dodatniej stopy procentowej, jako panaceum na wysoką inflację powstał na gruncie (skompromitowanego po klęsce tchatcheryzmu i reganomiki), adresowanego do krajów latynoamerykańskich, ale przeszczepionego na nasz grunt, konsensusu waszyngtońskiego. W Polsce, wdrożone bezrefleksyjnie (bo nie bezkrytycznie, z uwagi na stanowisko części ekonomistów, których zepchnięto na boczny tor) zalecenia czy raczej dyrektywy tego porozumienia, przekształciły wysoką inflację z lat 80. XX wieku w inflację galopującą, doprowadziły naszą gospodarkę do głębokiej recesji i utrzymującego się przez co najmniej dwadzieścia pięć lat wielomilionowego bezrobocia. Jednakże, nadal część polskich ekonomistów zajmujących wówczas prominentne stanowiska, okazuje niemal nabożny szacunek dla anachronicznych, neoliberalnych receptur spreparowanych na potrzeby ekspansji transnarodowych korporacji. Nadal owi ekonomiści dworscy i satelitarni tkwią w przekonaniu, że restrykcyjna polityka monetarna ma pełnić rolę prewencyjną, zapobiegać hiperinflacji, której największe zagrożenia upatrują w nakręcaniu spiracji płacowo-kosztowej. Patrzą na inflację w sposób im wpojony przez neoliberałów i monetarystów, są zafascynowani krzywą Philipsa, trudno się zatem dziwić, że a priori odrzucają inny tok myślenia.

Dlaczego?

Parafrazując Johna Kennetha Galbraitha, jasne jest, że w obliczu wyboru między zmianą paradygmatu a udowodnieniem, że nie ma takiej potrzeby, ortodoksyjni teoretycy zajmujący się polityką pieniężną zajęli się dowodem. Proponują podstawowy zestaw „naukowych” zasad, które są potrzebne do zaprojektowania i wdrożenia dobrej, a nawet „optymalnej” polityki pieniężnej. Nie bez znaczenia jest fakt, że w Polsce większość ekonomistów starszego pokolenia to nawróceni na neoliberalizm dawni stypendyści Fulbrighta, którzy wychowali już następców, równie ortodoksyjnych jak oni sami. Tymczasem, wszelkie obiektywne (czyli nie podporządkowane doktrynie) badania renomowanych ośrodków naukowych prowadzą do wniosku, że hiperinflacja pojawia się tylko w ekstremalnych warunkach: wojna, złe zarządzanie, szokowe przejście od gospodarki nakazowo-rozdzielczej do rynkowej. Epizody wysokiej inflacji są również stosunkowo rzadkie, większość z nich wywołały czynniki niemonetarne, natomiast niezmiernie rzadko – ekspansywna polityka pieniężna. Dowodem potwierdzającym tę tezę, jest niekonwencjonalna polityka EBC zorientowana na podtrzymanie koniunktury po kryzysie lat 2007-2009, która – pomimo niekonwencjonalnej polityki monetarnej w latach pokryzysowych i wpompowania w latach 2015-2018 w gospodarkę eurolandu gigantycznych kwot, nie tylko nie przyniosła zagrożenia inflacyjnego, ale zmagała się z groźbą deflacji.

Jednak, niekonwencjonalna polityka monetarna w latach 2020-2021 wszędzie wywołała wysoką i uporczywą inflację…

To prawda, ale tylko częściowa. Przyczyny inflacji tylko w niewielkim stopniu, albo wcale, miały związek z luźną polityką monetarną, bo ta – w porównaniu z ekspansją monetarną po kryzysie 2007-2009 – trwała krótko, choć na dużą skalę. Przyczyną pierwotną był szok podażowo-popytowy wywołany lockdownem, a kosekwencją – pomoc rządowa dla przedsiębiorców i konsumentów, a w krajach Unii Europejskiej także pomoc dla małych i średnich firm w ramach SURE. Transfery środków publicznych do sektora prywatnego uratowały miliony miejsc pracy, lecz przy nader ograniczonym popycie znaczna część pieniądza nowo wykreowanego w operacjach otwartego rynku osiadła na rachunkach bankowych jako oszczędności krótkoterminowe. Ów nawis inflacyjny ujawnił się niemal natychmiast po złagodzeniu restrykcji sanitarnych. To była pierwsza fala inflacji, która wygasłaby po kilku miesiącach, gdyby nie poprzedzające agresję Rosji na Ukrainę spekulacje na rynkach gazu oraz – w początkowej fazie wojny – skokowe wzrosty światowych cen ropy naftowej, żywności i innych surowców strategicznych. To one wypromowały inflację kosztową. Narastające w związku z tym oczekiwania inflacyjne producentów wykorzystały wielkie korporacje i zdyskontowały swoją uprzywilejowaną pozycję, inicjując trzecią falę inflacji – inflację marż i zysków. W tych okolicznościach znacznie podwyższona – lecz jak pierwotnie powszechnie sądzono – krótkotrwała inflacja postcovidowa przekształciła się w inflację relatywnie wysoką i uporczywą.

Czy nie można było tego przewidzieć i wcześniej zainicjować proces zaostrzania polityki pieniężnej?

Przewidzieć rosyjskiej agresji na naszego sąsiada i jej ekonomicznych następstw? Pewnie tak, ale kto chciałby rozpowszechniać takie hiobowe wieści? Świat wolał skupić się na tym, co dzieje się tu i teraz, nie patrząc ani w przeszłość, ani w przyszłość. O tym nastawieniu świadczy fakt, że w ogólnoświatowym badaniu przeprowadzonym w lipcu 2021 r. przez agencję Reuters, aż 70% spośród prawie 500 wybitnych ekonomistów, uznało rosnącą postcowidową inflację za przejściową, spowodowaną niemal wyłącznie przerwami w łańcuchu dostaw. Opinię tę podzielały zarządy największych banków centralnych. Również eksperci MFW przypisali ok. 40% wzrostu cen światowych zakłóceniom podaży w różnych krajach i sektorach, akcentując fakt zróżnicowania siły szoków wywołanych koronakryzysem. Nie było miejsca w tych rozważaniach na polityczne dywagacje o potencjalnych źródłach zbrojnego konfliktu, aby „nie wywołać wilka z lasu”. Tymczasem przyszedł nie wilk, ale rosyjski niedźwiedź i wywrócił wszystko do góry nogami.

Gdzie szoki były największe?

Ze względu na zaburzenia na globalnym rynku żywności, jakie wywołała wojna w Ukrainie, presja inflacyjna była większa w krajach mniej zamożnych, w których wydatki mieszkańców na żywność i usługi bytowe miały wyższy udział w budżetach gospodarstw domowych, niż w krajach bogatych, gdzie udział tych wydatków był stosunkowo niewielki. Wyjaśnia to przyczyny, dla których inflacja w strefie euro była tak bardzo zróżnicowana. Jednakże, średnio rzecz biorąc, tempo wzrostu cen w strefie euro było o kilka punktów procentowych wolniesze od tempa wzrostu cen w regionie Europy Środkowej. Warto przy tym odnotować fakt, że według najnowszych projekcji, nie ma istotnych różnic w prognozach powrotu inflacji do celu; większość z nich przewiduje, że wszędzie – zarówno na rynkach dojrzałych, jak wschodzących – nastąpi to nie wcześniej niż w drugiej połowie 2025 roku.

Czy nie należało zatem jeszcze w okresie zaostrzonych norm sanitarnych, nie zważając na skutki lockdownu prowadzić bardziej restrykcyjnej polityki monetarnej?

Po pierwsze, restrykcyjna polityka monetarna, a zwłaszcza szybkie i znaczące podniesienie stóp referencyjnych banków centralnych utrudniłoby przełamanie recesji, która dotknęła całą gospodarkę światową w 2020 r., a której skutki w wielu krajach (nawet bardzo zamożnych, takich jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, nie mówiąc o najbardziej poszkodowanych pandemią krajach śródziemnomorskich – Hiszpanii, Włoszech czy Grecji) są odczuwane po dziś dzień.

Po drugie, wysoka stopa procentowa nie eliminuje przyczyn inflacji wywołanej niedoborami podaży, przeciwnie, utrudnia i opóźnia powrót do makroekonomicznej równowagi. Zbyt częste i zbyt silne podnoszenie stóp procentowych utrudnia bowiem rachunek ekonomiczny, jest barierą dostępu do kredytu, może więc poważnie zakłócić działalność i rozwój produktywnych i wydajnych przedsiębiorstw, ograniczając ich nakłady inwestycyjne; powstają wtedy wąskie gardła w dostawach, powodując presję na wzrost cen zaopatrzeniowych, a w konsekwecji wzbudzając inflację kosztową.

Po trzecie, wysokie stopy procentowe negatywnie wpływają na długoterminowy potencjał gospodarki, bowiem kuszą wysoką stopą zwrotu z inwestycji portfelowych, zniechęcają natomiast do obarczonych wysokim ryzykiem inwestycji w nowe technologie. W szczególności niska skłonność do innowacji hamuje wydatki na pozyskanie energii z odnawialnych źródeł, cyfryzację, podnoszenie kwalifikacji pracowników i lepsze wyposażenie stanowisk pracy. Drogi i trudno dostępny kredyt zagraża więc rozwojowi nowoczesnych segmentów rynku i petryfikuje dystans dzielący kraje „na dorobku” od bardziej zaawansowanych w rozwoju.

Po czwarte, wysokie stopy procentowe zwiększają zadłużenie rządów i gospodarstw domowych, ograniczając środki na inwestycje infrastrukturalne i prywatną konsumpcję. Spadek efektywnego popytu budzi z kolei pesymistyczne nastroje producentów. Cóż za korzyść z tego, że inflacja chwilowo zwiększa wydajność źródeł fiskalnych, jeśli w nieco dalszej perspektywie hamuje wzrost gospodarczy i utrudnia utrzymanie deficytu i długu publicznego pod kontrolą?

Po piąte, zacieśnienie polityki pieniężnej, które utrwala tendencje recesyjne, a tym samym obniża wydajność fiskalną gospodarki, zazwyczaj splata się w krajach demokratycznych z oczekiwaniem uboższych mieszkańców na pomoc publiczną, zatem rosną wydatki na realizację socjalnych funkcji państwa. Budżet staje się napięty do granic wytrzymałości, na czym cierpią wszyscy, a zwłaszcza klasa średnia, bo to na nią zazwyczaj przerzuca się ciężar finansowania transferów socjalnych. W domenie administracji państwowej podlegają pauperyzacji dziedziny, w których najłatwiej ciąć wydatki: kultura, nauka, edukacja,ochrona środowiska, a nawet obronność.

Reasumując: nadmierny wzrost stóp procentowych, zamiast tłumić inflację, tłamsi wzrost gospodarczy i prowadzi do stagflacji?

Tak. Wiedzą o tym zarządy największych banków centralnych, toteż – przeciwieństwie do kryzysu po szokach naftowych w latach 70. XX wieku – w trakcie kryzysu lat 2007-2009 i w czasie koronakryzysu 2020 powstrzymały się one przed drastycznymi podwyżkami stopy referencyjnej. Nawet wtedy, gdy koniunktura uległa wyraźnej poprawie i nasiliła się presja inflacyjna, wstrzymano do połowy 2021 r. (a nawet dłużej, w przypadku EBC i FED) decyzję o zaostrzeniu polityki monetarnej, przy czym podwyżki stóp referencyjnych miały charakter akomodacyjny, a nie represyjny.

Co zatem można czynić, aby zapobiegać nawrotom uporczywej inflacji?

Prawie 70 lat temu Organizacja Narodów Zjednoczonych, wypowiadając się na temat polityki pieniężnej stwierdziła, że niewiele jest dowodów na to, iż ograniczenia kredytowe (bez względu na to, jak istotne w czasie kryzysu gospodarczego) mogą same w sobie stanowić adekwatną długoterminową odpowiedź na potrzebę utrzymania wyższych zapasów lub zwiększenia mocy produkcyjnych w kluczowych branżach, w usuwaniu wąskich gardeł lub zwiększenia mobilności zasobów. Istnieje równie mało empirycznego wsparcia dla przekonania, że polityka pieniężna może sama w sobie stanowić odpowiedni i skuteczny substytut odpowiedniej polityki płacowo-cenowej prowadzonej przez pracodawców i rząd. Instrumenty polityki pieniężnej nie są bowiem w stanie wyeliminować wszystkich źródeł nierównowagi, które powodują niekontrolowany, nadmierny wzrost cen. W sytuacji, jaka się wytworzyła obecnie, zamiast upartego dążenia do szybkiego powrotu inflacji do celu, potrzebne jest więc podejście konsensualne, które ma kluczowe znaczenie dla wprowadzenia reform na rzecz inkluzywnego postępu społecznego i gospodarczego.

Jaka w tych działaniach powinna być rola bankow centralnych?

Pieniądz jest daleki od neutralności, dlatego europejskie banki centralne – zachowując pełnię autonomii personalnej, finansowej i materialnej, co gwarantuje art. 130 i art. 131 traktatu o funkcjonowaniu UE oraz art. 7 statutu ESBC – powinny mieć co najmniej podwójny mandat – dla stabilności cen oraz dla wspierania wzrostu gospodarczego. Koordynacja polityki monetarnej i makroekonomicznej ze strategiami sektorowymi pozwoliłaby optymalizować płynność i alokację kredytów wspierających kluczowe sektory gospodarki narodowej, unikając jednocześnie przegrzania koniunktury w sektorach podatnych na spekulacje (takich jak rynek nieruchomości) czy branże z wysoką nadwyżką mocy produkcyjnych. Innymi słowy: ostrzegawczy głos banków centralnych powinien docierać tam, gdzie tkwi największe zagrożenie nadymaniem bańki inflacyjnej. Tej samej bańki, o której bez mała dwa i pół wieku temu mówił Aleksander Del Mar.

Wszelkie prawa do treści zastrzeżone.

Filip Lamański

Dziennikarz, założyciel i redaktor naczelny portalu Obserwator Gospodarczy z wykształcenia ekonomista specjalizujący się w demografii i systemie emerytalnym. W 2020 roku nagrodzony w konkursie NBP na dziennikarza ekonomicznego roku 2020 w kategorii felieton lub analiza.

Polecane artykuły

Back to top button

Adblock Detected

Please consider supporting us by disabling your ad blocker