Komentarze I Analizy

Wszyscy umrzemy. O tym, jak ewolucja zjada dzieci. Nasze dzieci [Felieton Palutkiewicza]

Ludzkość nigdy nie potrzebowała apostołów dzietności głoszących płynące z niej korzyści. Radziliśmy sobie bardzo dobrze w tej materii bez edukacji. Ludzka populacja rosła najbardziej, gdy nie było jeszcze 500+, darmowych żłobków i Przygotowania do życia w rodzinie.

W ubiegłym miesiącu pisałem, jak wymagania i oczekiwania wobec dzieci i rodzicielstwa tak naprawdę zabijają w nas chęć do posiadania większej liczby potomstwa. Artykuł wzbudził szeroką dyskusję, zatem dziś kontynuując i uzupełniając wątek, znowu o tych dzieciach. A dokładnie o ich braku. A jest o czym pisać, bo to jest największy problem dla przyszłości naszego kraju.

Tyrania ekspertów

Krytycznie niska dzietność w Polsce jest zauważana przez ekspertów czy decydentów. Nie można powiedzieć, że nie robi się nic, by ten stan zmienić. Jak to jednak bywa z technokratami, wierzą oni w moc państwowych rozwiązań systemowych. Na każdy problem znajdzie się odpowiednia reforma, czy program podatkowy lub instytucjonalny, by go rozwiązać. Tak też w Polsce zaczęły powstawać nowe żłobki, zmieniono urlopy macierzyńskie, tacierzyńskie, dodano dni wolne dla rodziców, wprowadzona została karta dużej rodziny czy finalnie 500 plus. Trzeba powiedzieć uczciwie, że te programy nie zrobiły nic złego, poza zwiększeniem obciążeń dla budżetu, czy śladowymi większymi kosztami dla prywatnej gospodarki. Nie zrobiły też tego, do czego zostały powołane. Nie poprawiły w Polsce dzietności. I nie poprawią. O ile 500 plus, dodatkowe żłobki, zniżki czy urlopy wielu osobom pomogą w rodzicielstwie, tak nie odwrócą kijem Wisły. Dzieci jak nie było, tak nie ma. I nie będzie.

Przyczyną powstania tych programów, jest nieograniczona wiara technokratów w to, że moc narzędzi, którymi dysponują w demokratycznych ustrojach, jest wszechmogąca. Nikt jeszcze politykami publicznymi albo pieniędzmi nie sprawił, że rodzi się więcej dzieci. Istnieją oczywiście wyrywkowe badania korelacji, które wskazują, że krótkookresowo dawało się zwiększyć liczbę urodzeń, ale nikt polityką nie zmienił mega trendów. No może poza Chińczykami, którym udało się przy pomocy reżimu prawnego coś zrobić w tej sprawie. Mowa o polityce jednego dziecka. Jak widać, ustroje demokratyczne i autorytarne radzą sobie sprawnie tylko wtedy, gdy trzeba czegoś zakazać.

Skąd powstają takie programy prodemograficzne? Aby wprowadzić jakiś pomysł, trzeba najpierw mieć diagnozę. Bardziej rozbudowaną, niż to, że dzieci nie ma. Mianowicie — dlaczego ich nie ma — takie trzeba zadać pytanie. Takie też zadano. I rodzice zazwyczaj odpowiadają „bo nas nie stać”, „bo mamy za małe mieszkanie”, „bo nie ma żłobka”, „bo nie mamy czasu, bo za dużo pracujemy”. W wielu przypadkach odpowiedzi te są prawdą i mogą mieć wpływ na decyzję o posiadaniu dziecka. W większości jednak to może być wymówka!

Pieniądze dzieci nie dają

Tak! To moja teza. Pieniądze się nie liczą, jeśli chodzi o posiadanie dzieci. Jakby się liczyły, to społeczeństwa świata zachodniego miałyby rekordowe wskaźniki dzietności. Jest przeciwnie. Wraz z rosnącym dobrobytem, dzietność maleje. Reguła sprawdza się też w Polsce. Mamy największą siłę nabywczą w historii i mamy najniższą w dziejach dzietność! Dzieci rodziły się w okresie biednej komuny, gdy nie mieliśmy pieniędzy, mieszkań, czy dostępu do 7-osobowego Vana. Dziś mamy najwięcej w historii punktowych rozwiązań prawno-instytucjonalnych w zakresie pracy, żłobków, szpitali, mieszkalnictwa, programów socjalnych i… mamy najniższą dzietność w historii! Dzieci rodzą się tam, gdzie jest bieda, jak np. w państwach afrykańskich.

Dlaczego tak się dzieje? Może po części z tego, że żyjemy wygodnie. Szczęście czerpiemy z licznych udogodnień świata rozwiniętego. Netflix, podróże zagraniczne, szeroka oferta restauracji, wszech dostępna rozrywka, kultura, wysoki standard życia, który jest i będzie niezależny od liczby posiadanego potomstwa. Dzieci na początkowym etapie ich rozwoju, ograniczają naturalnie możliwości korzystania z tych dobrodziejstw. Dodatkowo, inne osiągnięcia cywilizacyjne, jak wysoka jakość służby zdrowia, a co za tym idzie wysoka przeżywalność dzieci, nie skłania nas naturalnie do zwiększania szans na przetrwanie naszych genów, poprzez większą liczbę potomstwa.

Przekleństwo złotej klatki

Może po części pochodną odpowiedź znajdziemy w Eksperymencie Calhouna. Otóż amerykański naukowiec John Calhoun, stworzył w swoim labolatorium na przełomie lat 60. i 70. XX wieku prawdziwą mysią utopię. Dał 4 parom myszy nieograniczony dostęp do pożywienia, wody i materiałów do budowy gniazd, usunął wszystkie drapieżniki oraz zapewnił zwierzętom opiekę medyczną, by uchronić populację przed chorobami. Po półtora roku w tym raju żyło już 2200 osobników. I był to moment szczytowy. Od tego czasu zaczęto w populacji obserwować zanik umiejętności obrony własnego terytorium, u samic upowszechniały się zachowania agresywne oraz zanik instynktu macierzyńskiego. Samice coraz rzadziej zachodziły w ciążę, a w końcowej fazie eksperymentu populacja całkowicie utraciła zdolność reprodukcji. Po 20 miesiącach nastąpiło ostatnie żywe urodzenie. W dniu 920. eksperymentu doszło do ostatniej kopulacji, a 1588 dnia zdechła ostatnia mysz. Eksperyment był wielokrotnie powtarzany. Schemat zawsze był ten sam.

Natura jest nieubłagana. Każde imperium osiąga swój szczyt cywilizacyjny i upada. Długotrwały dobrobyt czyni nas próżnymi. Dodawanie kolejnego poidełka czy trocin do naszej złotej klatki nie zmienia naszego podejścia, szczególnie w zakresie demografii. Ktoś powie, że przecież we Francji albo Niemczech rodzi się więcej dzieci niż w Polsce. Tak, ale to w przeważającym stopniu dzięki rodzinom imigranckim. Nawet czeski cud demograficzny nie przetrwał długookresowej próby czasu. 

Jak ludzie się nie ogarną, to wszyscy umrzemy!

Może już czas przestać dodawać kolejne programy pro demograficzne. Jakby myszy w eksperymencie Calhouna miały głos, to zapytane, dlaczego się nie rozmnażają, zapewne by powiedziały znużone, że to powodu obaw o brak trocin, albo zbyt dużą odległość gniazda od kołowrotka. W naszej ludzkiej utopii zachodniego świata dobrobytu kolejne programy prodemograficzne są dodawaniem nowego poidełka do złotej klatki.

Przyczyna niskiej dzietności leży być może w nieodwracalnych schematach natury. A tej nie zmienimy. Jedyne, na co jeszcze możemy mieć wpływ to dopraszanie do klatki nowych uczestników, którzy są w niej się zadomowić (w realnym świecie vide imigracja). Obok tego możemy jeszcze powiedzieć uczestnikom naszego wielkiego eksperymentu, że jak się nie ogarną, to wszyscy umrzemy. Wiary, że można jeszcze coś zrobić, dostarcza jedno rozwinięte państwo, które zachowuje inaczej, niż cały zachodni świat.

Witaj w Izraelu – państwie dzietności

Izrael — gdzie posiadanie 10 dzieci jest normalnym zjawiskiem. Wśród ortodoksyjnych Żydów współczynnik dzietności wynosi 6 dzieci na kobietę, wśród Żydów religijnych od 2,5 do 3,2, a u niereligijnych 2,2. Dla całego państwa współczynnik ten wynosi 3,0. Jest to najbardziej dzietny kraj rozwiniętego świata, ze wskaźnikiem ledwo tylko mniejszym niż w państwach afrykańskich. Pierwszy kraj w tabeli dzietności, umieszczony w niej w sąsiedztwie krajów słabo rozwiniętych. Przyczyn tego fenomenu może być wiele: idea odbudowy narodu żydowskiego po dramacie holocaustu, religijność, czy idący właściwie w opozycji do świata utopijnego, brak poczucia bezpieczeństwa – życie w zagrożeniu, niepewność do bezpieczeństwa swojego i dzieci. W tym pełnym niepewności świecie, na pozór nieprzyjaznym do wychowywania dzieci, rodzi się ich najwięcej. I nie jest to zasługa programów demograficznych.

Wszystko marność, czyli wszyscy umrzemy

Do czego to wszystko się zbiega? Nie w braku pieniędzy, żłobków, mieszkań, niestabilności czy niepewności co do jutra powinniśmy szukać przyczyn niskiej dzietności. To kwestia natury i być może kultury. Jedyne co możemy dziś zrobić, to nie kolejne rozwiązanie technokratyczne. Albo godzimy się, z tym że dobrobyt naszego nielicznego potomstwa zapewnią imigranci, tak jak to ma miejsce w każdym kraju rozwiniętym, albo zaczniemy zachowywać się inaczej niż to, jak kieruje nami natura. Z drugiej strony, jak słusznie zauważył mój kolega z biurowej WEI-owej ławki, Sebastian Stodolak:

Ludzkość nigdy nie potrzebowała apostołów dzietności głoszących płynące z niej korzyści. Radziliśmy sobie bardzo dobrze w tej materii bez edukacji. Ludzka populacja rosła najbardziej, gdy nie było jeszcze 500+, darmowych żłobków i Przygotowania do życia w rodzinie.

Ja też słabo wierzę, że dokonamy zmiany także poprzez miękką narrację. Lepsze to jednak niż nie robić nic. Wiem, że to niczym naklejanie plastra na otwarte złamanie, ale w akcie desperacji można jedynie już tylko apelować. Nic więcej już się chyba zrobić nie da. Dochodzimy do szczytowego etapu rozwoju w naszym realnym cyklu życia eksperymentu Calhouna. Aparatowi państwowemu trzeba też uświadomić, że nie ma wpływu na naturę.

Tylko szkoda będzie tak sobie powoli wymrzeć.

Korea Południowa, czyli jak najwyższą dzietność świata zamienić na najmniejszą [RAPORT OG]

Wszelkie prawa do treści zastrzeżone.

Polecane artykuły

Back to top button

Adblock Detected

Please consider supporting us by disabling your ad blocker